Choć dziś trudno w to uwierzyć, Jerzy Kulej w czasach szkolnych był kozłem ofiarnym. Ale właśnie to doświadczenie sprawiło, że odkrył boks i postanowił spróbować swoich sił na ringu. Na kartach historii polskiego sportu zapisał się jako najwybitniejszy pięściarz. Jako jedyny polski bokser wywalczył dwa złote medale olimpijskie - choć przyszło mu zapłacić za nie niemałą cenę.
Jerzy Kulej imponował na ringu walecznością i niespożytą energią. Mówiono o nim "maszynka do bicia". Jerzy Kulej miał też rogatą duszę i ułańską fantazję. "Nie sposób było przewidzieć, co mu strzeli do głowy. A to nie wrócił na czas do hotelu, a to wdał się w pozaringową awanturę, a to poszedł do dentysty, a znalazł się… na milicji" – wyliczał słynny trener Feliks Stamm.
Przyszły mistrz przyszedł na świat 19 października 1940 r., dorastał na częstochowskim Ostatnim Groszu, najbiedniejszej dzielnicy miasta. Był drobnym chłopakiem, więc pozycję wśród rówieśników zdobywał zręcznością i brawurą. Nie było w okolicy lepszego speca od rozbrajania niewypałów. "Sprzedawaliśmy potem proch i w ten sposób zarabialiśmy pierwsze pieniądze" – wspominał. Wychowywał się praktycznie bez ojca, bo ten, po latach spędzonych w partyzantce, nie mógł odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zostawił rodzinę. Trud utrzymania chłopca i jego siostry Misi spadł na barki ich mamy Ireny, która od rana do wieczora pracowała w farbiarni fabryki "Częstochowianka". W szkole niedożywiony, licho ubrany Jurek stał się klasowym kozłem ofiarnym. Uciekał więc z lekcji, chuliganił. Na dodatek w siódmej klasie na jego drodze pojawił się powtarzający rok wyrośnięty łobuz Heniek. "To był mój najgroźniejszy wróg w szkole. Bił mnie i strasznie dokuczał" – wspominał po latach Kulej. Najgorzej było podczas gry w piłkę. Kulej uwielbiał grać, ale Heniek zawsze pomijał go przy kompletowaniu drużyny i odsyłał za bramkę do podawania piłek. W gnębionym chłopaku narastał bunt. I wtedy pewnego dnia na wystawie księgarni zobaczył książkę "ABC boksu". Pięściarz na okładce emanował pewnością siebie i wiarą w zwycięstwo. To było to!
Jurek kupił podręcznik, studiował kolejne rozdziały, a potem godzinami ćwiczył przed lustrem prezentowane tam elementy techniki... A kiedy namówiony przez kolegę zjawił się w sekcji bokserskiej klubu Start, trener Wincenty Szyiński nie krył zaskoczenia, ile już umie. To dzięki niemu młody Jurek przestał wagarować. Ćwiczył jak szalony, by zyskać pochwałę trenera i... wyrównać rachunki z Heńkiem. Okazja nadarzyła się przy okazji kończącego rok szkolny meczu siódmych klas. Jak zwykle Heniek odesłał go za bramkę. "Za bramkę to ty dziś pójdziesz!" – krzyknął wtedy ku zaskoczeniu wszystkich Kulej. "Heniek chciał mnie złapać, a ja zrobiłem krok w tył i lewym prostym uderzyłem go w nos. Potem powtórzyłem akcję parę razy. Następnego dnia jego matka nie chciała uwierzyć, że takie chuchro pobiło jej syna" – mówił przyszły mistrz w jednym z wywiadów. Teraz to on rządził w klasie i na boisku, i tak uprzykrzał życie Heńkowi, że rodzice wroga przenieśli go do innej szkoły.
Tylko w domu wciąż się nie układało. Mama chorowała na serce, przeszła zawał. 15-letni Jurek musiał zostawić szkołę i zarabiać na dom. Boksu jednak nie porzucił. W 1956 r. dotarł do finału mistrzostw Częstochowy, a rok później został mistrzem Śląska juniorów. Mówiono o nim, że "bardziej przypomina ministranta niż boksera". Ale to właśnie na tego utalentowanego, liczącego niewiele ponad 1,60 m wzrostu "ministranta" zwrócił uwagę słynny trener Feliks Stamm. Wkrótce dał mu szansę w meczu Polska-Jugosławia. I nie zawiódł się, bo debiutant rozniósł na ringu doświadczonego Slobodana Viticia, posyłając go dwa razy na deski.
Stamm wiedział, jak pokierować takim bokserskim brylantem. Dlatego Kulej, choć miał już na koncie sporo sukcesów, nie pojechał w 1960 r. na olimpiadę do Rzymu. Musiał ustąpić miejsca doświadczonemu Marianowi Kasprzykowi. Pojechał dopiero cztery lata później do Tokio. Przeszedł jak burza przez cały turniej, a pojedynek o złoto z Rosjaninem Jewgienijem Frołowem wygrał 4:1. Kryjąc łzy, słuchał polskiego hymnu. Przed kolejnymi, rozpoczynającymi się w październiku 1968 r., igrzyskami w Meksyku Kulej nie walczył najlepiej. Ale to nie sportowa forma, a dwa wypadki postawiły pod znakiem zapytania jego udział w tej imprezie. Ten pierwszy zdarzył się 18 czerwca. Jechał na zgrupowanie do Ciechocinka swoim mercedesem, kiedy nagle z bocznej drogi wyskoczyła na rowerze 10-letnia dziewczynka. Cudem ominął dzieciaka i uderzył w drzewo. Odłamki szyby rozorały mu brodę do kości. Miał niemal odcięty nos, wybite zęby... Każdy by się załamał, ale nie on. Kiedy minął szok powypadkowy, napisał list do szefa PKOl. z prośbą o zgodę na udział w zgrupowaniach kadry (na własną odpowiedzialność i własny koszt). Dostał ją, po czym ignorując zakazy lekarzy wznowił treningi, jeszcze ze szwami na twarzy.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Kilka tygodni później los znów go przeczołgał. Po ostatnim przed igrzyskami zgrupowaniu w Zakopanem Kulej świętował z kolegami (za zgodą trenerów) w restauracji Wierchy. Po wyjściu z lokalu zwrócili uwagę grupie głośno zachowujących się górali. "Ci rzucili się na nas z pięściami. A za chwilę do ucieczki – opowiadał. – Goniłem jednego z nich. Nie wiedziałem, że to milicjant. Dopadłem go tuż przed komisariatem vis-a-vis hotelu Giewont, gdzie z pomocą ruszyli mu koledzy. Bili mnie i kopali, choć krzyczałem, że swojego biją" (Kulej był zawodnikiem milicyjnej Gwardii i podporucznikiem MO – red.). "Porozbijali mi pałkami ledwo zagojone rany na twarzy, urwali ucho. Gdyby mi go szybko nie przyszyli, wyglądałbym jak van Gogh" – wspominał z uśmiechem Kulej. Straty drugiej strony? Ośmiu na L4, w tym dwóch na obserwacji w szpitalu. Zrobiła się afera na całą Polskę. Stamm twardo bronił swojego zawodnika.
Wreszcie sam szef MSW Kazimierz Świtała wydał salomonowy wyrok: albo Kulej przywiezie z Meksyku złoto, albo czeka go sąd resortowy, degradacja itp. W tych warunkach pan Jerzy nie miał wyjścia. W finale przyszło mu się zmierzyć z Kubańczykiem Enrique Regüeiferosem."To była najdramatyczniejsza walka w mojej karierze" – przyznał Kulej. W pewnym momencie otrzymał cios, po którym cudem utrzymał się na nogach. Po raz pierwszy jako bokser był zamroczony. Ostatecznie wygrał 3:2, bo sędzia nie zauważył "chwili słabości" Polaka. A kiedy szczęśliwy stał już na najwyższym stopniu podium... "Pomyślałem wtedy o Heniu, tym z Częstochowy, którego pobiłem na oczach całej klasy: »Skurczybyku, to także dzięki tobie«" – wspominał.
W 1971 r. ku zaskoczeniu wszystkich, Jerzy Kulej zakończył karierę. Jak sam później przyznał, cios Kubańczyka pozostawił ślad w jego psychice. Wkrótce, podczas meczu Polska-NRD, sytuacja się powtórzyła. "Skoro w taki sposób dostałem już dwa razy, nie będę czekał na trzeci, bo mogę się obudzić po na deskach" – tłumaczył. Imał się różnych zajęć. Prowadził krótko knajpkę "Ring" na warszawskiej Starówce (zbankrutował), w 1976 r. zagrał w filmie Marka Piwowskiego "Przepraszam, czy tu biją?". Po rozwodzie z pierwszą żoną Haliną na nowo ułożył sobie życie z poznaną w Londynie poetką Krystyną Dulak, pracował jako nauczyciel boksu na uniwersytecie w Oxfordzie. W 1991 r. zorganizował pierwszą w Polsce galę boksu zawodowego, brylował wśród celebrytów, był też posłem na Sejm z listy SLD... "Jaka starość?! Starzeją się drzewa, zwierzęta, ludzie się nie starzeją. Ludzie dorośleją" – przekonywał w wywiadach. 10 grudnia 2011 r., podczas benefisu swego przyjaciela Daniela Olbrychskiego doznał udaru. Szybko dochodził do zdrowia. I wtedy uaktywnił się czerniak oka, nowotwór, który zaatakował też płuca i wątrobę. Jerzy Kulej zmarł 13 lipca 2012 r. Miał 71 lat.
Wyświetl ten post na Instagramie.