Oto kolejny odcinek opowieści pod tytułem „płonący elektryk narobił bałaganu”. Ale tym razem był to bałagan nieco innego gatunku, bo np. historie z podziemnymi garażami już znamy, tak samo jak przypadki niebezpiecznych pożarów na okrętach przewożących auta elektryczne. O obostrzeniach związanych z wjeżdżaniem elektrykami na greckie promy też już pisaliśmy, ale płonąca ciężarowa Tesla Semi to dla nas jednak pewna nowość. Ale zaskoczone były też służby – strażacy mieli kłopot m.in. ze schłodzeniem palących się ogniw.
Na początek ważna uwaga: otóż pożar auta elektrycznego (a w zasadzie – jego ogniw, bo reszta pali się w zasadzie tak samo, jak w przypadku wersji spalinowej) to naprawdę nie jest powód do śmiechu. Niebywale wysoka temperatura i – nierzadko – trujący, toksyczny dym znacząco utrudniają pracę służbom – akcja zazwyczaj wymaga zastosowania wyjątkowych procedur i specjalistycznego sprzętu. Poza tym płonący elektryk potrafi narobić dużego bałaganu, i to nawet wtedy gdy pali się jakieś niewielkie auto osobowe. W tym wypadku w płomieniach stanęła jednak ciężarowa Tesla Semi wyposażona w nieco większe baterie, niż konwencjonalna elektryczna osobówka.
Do zdarzenia doszło kilka dni temu w Kalifornii. Jak donoszą amerykańskie media, Tesla Semi poruszała się trasą I-80 przez góry Sierra Madre w hrabstwie Placer, gdy kilkanaście minut po trzeciej nad ranem zjechała z drogi w okolicy miejscowości Nyack i stanęła w płomieniach.
Wciąż do końca nie wiadomo dlaczego kierowca stracił kontrolę nad autem, w każdym razie mógł to być błąd człowieka i (lub) problem z układem hamulcowym – tzw. tradycyjne ciężarówki z silnikami Diesla w takiej sytuacji hamują silnikiem, by oszczędzać okładziny cierne i tarcze. Holownik poruszał się bez naczepy i – jak szybko ustalono – należał do floty… producenta.
Akcja gaszenia płonącej ciężarówki trwała kilkanaście godzin i wymagała całkowitego zamknięcia trasy I-80. Co więcej, odizolowano obszar w promieniu pół mili (800 m) wokół miejsca zdarzenia, a samochody musiały korzystać z niewygodnych objazdów.
Główny problem polegał tym razem na tym, że zespół akumulatorów w ciężarówce Tesli jest kilka razy większy niż ten stosowany w elektrycznych samochodach osobowych. W związku z tym strażacy nie mieli ustalonego planu na gaszenie takiego pożaru – działania ograniczono więc do schładzania ogniw i nadzorowania ognia.
Strażacy zdecydowali, że pozwolą ogniwom „dopalić się” do końca, natomiast w tym konkretnym wypadku problem był też inny. Otóż chłodzenie palących się baterii było utrudnione ze względu na brak hydrantów w okolicy miejsca wypadku – wodę musiała na miejsce dowozić ogromne cysterny, strażacy korzystali też z pomocy samolotu gaśniczego (!).
Akcja gaśnicza trwała kilkanaście godzin. Wyzwanie stanowiły wysoka temperatura i toksyczne opary wydobywające się z wraku.
Jednostki pracujące przy pożarze zmieniały się na miejscu zdarzenia, ponieważ z wraku ciężarówki wydobywał się toksyczny dym – strażacy korzystali z pełnych aparatów tlenowych z butlami. Na szczęście w trakcie gaszenia płonącej ciężarówki nikomu nic się nie stało. O kierowcy wiadomo tyle, że z obrażeniami trafił do szpitala, ale wypadek przeżył.