Dzielenie dróg z niektórymi rowerzystami to, nierzadko, czysta męka. I choć nie można wszystkich amatorów dwóch kółek wrzucać do jednego wora, to jednak tendencja jest dość wyraźna. I średnio pozytywna, bo niektórzy miłośnicy pedałowania wręcz proszą się o to, by skończyć na wózku. Lub, o zgrozo, sześć stóp pod ziemią.
Rower to świetny środek transportu. Zdrowy i (zazwyczaj) dość bezpieczny, ekologiczny, potrafi być też zaskakująco szybki. Do miasta dla wielu osób to ideał, bo można jeździć do pracy, po zakupy, rekreacyjnie, dla sportu. Ba, dla niektórych (na przykład kurierzy, dostawcy pizzy) rower to narzędzie pracy, bez którego po prostu nie zarobią na chleb.
Pedałują więc wszyscy – młodzi, starzy (czasem nawet ja!), szybko, wolno, tam gdzie rowerem wjechać można, ale często także tam, gdzie robić tego nie wolno. Czyli na przykład po autostradzie - media właśnie obiegła wiadomość o dwójce rowerzystów zatrzymanych przez policję na śląskim odcinku A4. Ogólnie jednak o rowerach (i o niektórych rowerzystach) można by mówić w zasadzie w samych superlatywach. Sęk w tym, że są i tacy cykliści, którzy robią wszystko, by właśnie tak nie było. W czym problem? Już wyjaśniam.
Przede wszystkim – jazda po pasach. Czyli po przejściach dla pieszych. Daleko sięgać pamięcią nie muszę.
nie dalej jak kilka dni temu na tzw. zebrze prosto pod koła samochodu wyjechała mi młoda rowerzystka. W słuchawkach, bez kasku, no i bez pomyślunku.
Najpierw podążała przez chwilę chodnikiem wzdłuż ulicy, ale w pewnej chwili – mam wrażenie, że chyba chciała sprawdzić mój refleks – po prostu skręciła na pasy. Na szczęście widziałem ją już wcześniej kątem oka i spodziewałem się, że dziewczyna może taki… niespodziewany manewr wykonać. No i wykonała, a ja z piskiem opon auto wyhamowałem. Za mną na szczęście nikt jechał, skończyło się na szybszym biciu serca. U mnie, rzecz jasna, bo pani raczej na speszoną nie wyglądała.
Tak, powiedzmy to sobie wyraźnie – rowerzyści wjeżdżający na pasy to plaga, a przykłady można mnożyć. Jakoś późną wiosną byłem świadkiem tego, jak przy Galerii Mokotów na tzw. zebrę wpadł rowerem młody chłopak. Na tzw. pełnej bombie i przy czerwonym świetle – zielone dla pieszych właśnie się skończyło, jednak młody as dwóch kółek postanowił sprawdzić swoją nieśmiertelność. No i stwierdził, że on jeszcze szybko przeskoczy sobie na drugą stronę Wołoskiej.
Daleko nie zajechał, bo zdjął go pierwszy samochód, który po skręcie w prawo przepuszczał przechodzących po pasach pieszych. Kierowca nie miał szans, rowerzysta wpadł mu idealnie na maskę.
Całość wyglądała dość dramatycznie, bo choć młody człowiek ostatecznie wstał, to przez dłuższą chwilę nie podnosił się z ziemi.
Z rowerzystami jeżdżącymi beztrosko po pasach walczy też policja. W ramach cyklicznie organizowanych akcji patrolowane są wybrane przejścia, a rowerzyści – karani za łamanie przepisów. I ja wiem, że w określonych sytuacjach po zebrze przejechać wolno, ale wierzcie mi – większość rowerzystów, którzy to robią, robić tego nie powinna. I choć swoje dokładają tu też zarządcy dróg – np. ścieżka nagle urywa się przed skrzyżowaniem, a przejazdu dla rowerów brak (mimo iż swobodnie by się pewnie tam zmieścił) – to jednak rowerzysta wpadający na jezdnię w niedozwolonym miejscu to zagrożenie nie tylko dla niego samego, ale i dla innych uczestników ruchu. Ja rozumiem, że ciągłe zsiadanie przed pasami może męczyć. I że może mocno utrudniać życie. No, ale zostało wprowadzone właśnie po to, by wszystkim jeździło się bezpieczniej.
W każdym razie dużo musi jeszcze wody w Wiśle upłynąć, dużo wypadków na przejściach musi się jeszcze wydarzyć, nim do świadomości wielu rowerzystów dotrze to, że robią źle.
Z drugiej strony wygląda to tak: kierowca osobówki (lub, nie daj Boże, ciężarówki bądź autobusu), który takiego rowerowego lekkoducha uszkodzi, musi potem z tym żyć. I to nawet wtedy, gdy do kolizji lub wypadku dojdzie wyłącznie z winy rowerzysty. Nota bene – osoby przeprowadzające rower to raczej rzadkość, bo po pasach jeżdżą w zasadzie wszyscy. Od zwykłych amatorów, przez kurierów i dostawców, aż po wystrojonych w najdroższe rowerowe ciuchy „zawodowców”.
Ale to jeszcze nie koniec mojego narzekania na rowerzystów w kontekście przejść dla pieszych i skrzyżowań. Nie ma bowiem tygodnia, bym w Warszawie nie trafił na takiego asa, który – jadąc ulicą – beztrosko mija sobie czerwone światło. Jeśli nic z poprzecznej nie nadjeżdża, to on przecież może przejechać, prawda? Nie po to się rozpędzał, żeby teraz hamować jak jakiś przegryw. Inny przykład? Proszę bardzo: zbliżam się autem do przejścia dla pieszych. Świateł brak, czyli ruch niekierowany, ale przy krawędzi jezdni na przejście na drugą stronę czyha już grupka pieszych. Zatrzymuję się więc grzecznie, ale…
Zza moich pleców wyskakuje na rowerze dostawca jedzenia z plecakiem wielkości małej lodówki. Wyprzedza mnie przed pasami (jedno z najcięższych wykroczeń w taryfikatorze!), niemal rozjeżdża pieszych, po czym mknie sobie dalej.
Doskonale, przynajmniej pizza dojedzie na miejsce ciepła.
Dodatkowy problem w tym, że takie rzeczy dzieją się przez cały okrągły rok. Jesień, zima, lato – nie znasz dnia ani godziny. O ile bowiem większość motocyklistów jesienią zawiesza kask na kołku, o tyle rowerzyści często mają na ten temat inne zdanie. Deszcz, śnieg, wicher, mgła, krótki dzień? A co tam, do wiosennych zawodów przygotować się trzeba. Poza tym sąsiad przecież MUSI zobaczyć moje nowe spodenki. A jedzenie musi trafić do zamawiającego, koło się zamyka.
A propos jesieni i krótkiego dnia: przegląd wybranych rowerowych grzechów zakończę na innej mojej ulubionej dyscyplinie. Otóż w mieście, gdzie są latarnie, brak wymaganej lampki/odblasku często nie jest dla rowerzystów aż tak groźny, ale poza terenem zabudowanym i na wsi, gdzie nierzadko robi się naprawdę tak ciemno, jak mówi o tym znane porzekadło, to już prawdziwy dramat.
Statystyki policyjne od lat pełne są śmiałków, którzy zginęli dlatego, że jadący prawidłowo kierowca samochodu nie miał prawa ich zauważyć. Bo lampka nie działała, a odblasków nie było wcale.
Tak, już coraz mocniej czuję gniew rowerzystów czytających ten tekst. Więc na koniec perspektywę nieco odwrócimy, bo to, co potrafią wyrabiać kierowcy samochodów, to często zwykłe chamstwo. I drogowa agresja. Niezachowanie odstępu od wyprzedzanego rowerzysty, parkowanie na ścieżkach, wjeżdżanie na przejazdy rowerowe bez upewnienia się, czy w danej sytuacji można, blokowanie śluz, złośliwe zajeżdżanie drogi, wymachiwanie środkowym palcem i wyładowywanie swojej frustracji na niechronionych uczestnikach ruchu…
Lista występków kierowców samochodów jest nie mniej imponująca. I nie mniej groźna, za to równie godna potępienia.
No i choć zabrzmi to trochę banalnie, to winni odwiecznego konfliktu na linii rowerzyści-kierowcy są… wszyscy. Obie strony, i to w zasadzie po równo. I jeśli obie strony nie zaczną się nawzajem szanować i na siebie uważać, to do groźnych sytuacji będzie dochodziło jeszcze długo. A tego właśnie byśmy nie chcieli, prawda?