Ford robi wszystko, żeby wypromować swoje nowe, „elektryczne” oblicze, ale... z drugiej strony wciąż ma w ofercie coś dla kierowców z benzyną zamiast krwi w żyłach. Z okazji niedawnej premiery siódmej generacji Mustanga przypominamy wrażenia z jazdy czwartą – z „Motoru” nr 12 z 1994 r.
Historia niejednokrotnie dowiodła, że znalezienie godnego następcy samochodu, który odniósł błyskotliwy sukces handlowy, jest zadaniem niezwykle trudnym.
Tak właśnie było w przypadku Mustanga, który po raz pierwszy ukazał się w 1964 r. Stał się wtedy niekwestionowanym bestsellerem rynkowym, a każdy następny model cieszył się już coraz mniejszą popularnością.
Dopiero teraz, po 30 latach, Fordowi udało się opracować auto rzeczywiście mające szanse kontynuować tradycje Mustanga, tzn. stać się ulubieńcem szerokiego grona nabywców. Przedsięwzięcie takie podjęto mimo że firma z Dearbom oferuje również inne coupe, a mianowicie Probe. Liczy się jednak styl, którego nowemu modelowi Forda z pewnością nie brakuje. Sylwetka wydaje się niezwykle harmonijna; ma dostatecznie długą maskę, relatywnie niską kabinę i krótki „kuferek”.
Niezależnie od wersji silnikowych auto sprawia wrażenie silnego, dynamicznego. Zresztą w rzeczywistości nie jest inaczej. Wyposaża się je w dwa rodzaje jednostek: 3,8-litrową V6 oraz o pojemności 5,0 litra – V8. Do wyboru są też dwie odmiany przekładni: klasyczna i automatyczna. Jak przystało na prawdziwego Mustanga, silnik ustawiony jest wzdłużnie i napędza koła tylne.
Zimowa aura sprawiła, że wersję GT przyszło mi wypróbować w warunkach widocznych na ilustracjach. Z ledwością pokonywałem więc grubą warstwę śniegu. Każde dotknięcie pedału hamulca uruchamiało ABS, a próba przyspieszenia wywoływała poślizg.
Ciężki 5-litrowy silnik o sporej mocy i niedociążone tylne koła nie zapewniają dobrego prowadzenia się auta nawet na suchej nawierzchni, a przy tak małej przyczepności utrzymanie właściwego kierunku jazdy wymagało dużej koncentracji. Niemniej to właśnie te cechy mogą być odbierane przez wielbicieli emocjonującej jazdy jako plus, zwłaszcza w czasach, w których coraz trudniej o sportowe auto z tylnym napędem.
Pełne stylu jest również wnętrze z charakterystycznie ukształtowaną deską rozdzielczą. Bardzo atrakcyjnie udało się w nim połączyć górną plastikową jej część z resztą wykończoną jasną skórą. Przednie fotele są wyjątkowo dobrze wyprofilowane, z tyłu natomiast panuje ciasnota.
Niezbyt duży jest też bagażnik, ale nie sądzę, by jego pojemność miała o czymkolwiek przesądzać.
Nasuwa się pytanie, czy nowy Mustang stanie się przebojem rynkowym, tak jak jego protoplasta z lat 60. W swojej klasie, a więc stylowych, rasowych coupe zapewne tak, ale generalnie powtórzenie sukcesu na tę skalę co niegdyś, wydaje się dziś już niemożliwe.
Wojciech Sierpowski; „Motor" 12/1994