Magazyn Auto
Serwis pod patronatem magazynu Motor
uszkodzone Skody Favorit

Nisko latające „favoritki” – o wybuchu bomb w warszawskim punkcie sprzedaży Skód „Auto-Wimar” | „Motor” nr 49/1992

Nisko latające „favoritki” – o wybuchu bomb w warszawskim punkcie sprzedaży Skód „Auto-Wimar” | „Motor” nr 49/1992

W „Motorze” nr 49 z 1992 roku – interesujący artykuł o wybuchu trzech bomb na terenie sprzedającej Skody Favorit firmy „Auto-Wimar”. Relacja z miejsca zdarzenia, informacje o śledztwie, próba wskazania przyczyn, motywów i ewentualnych sprawców.

Około godziny 23:30 19 lipca tego roku nad ulicą Modlińską w Warszawie zaczęły latać fragmenty Skód Favorit. To niecodzienne zjawisko aeronautyczne było wynikiem eksplozji trzech kilogramowych bomb domowej roboty. Podłożono je na prowizorycznym parkingu, na którym stało wówczas około dwudziestu samochodów. 

Na terenie punktu sprzedaży Skód Favorit o nazwie „Auto-Wimar" należącym do pp. Marka Budarczyka i Wiesława Buszczyńskiego znajdował się wówczas jedynie strażnik nocny. Bezzwłocznie zawiadomił policje, a ta przyjechała rychło na miejsce eksplozji.

Jak opowiada komisarz prowadzący dochodzenie, już po kilku minutach ekipa natknęła się na dwa tzw. niewybuchy. Były to wypełnione „czymś” plastikowe torby, z których wystawały lonty. Z uwagi na panujące ciemności akcję rozbrojeniową odłożono do rana. 

Poranek odkrył rozmiar szkód. Dwa samochody zostały rozerwane na strzępy, cztery dalsze całkowicie zniszczone, kilkanaście innych nosiło większe lub mniejsze ślady eksplozji. Jak stwierdzili potem eksperci, wybuchły trzy spośród pięciu podłożonych bomb. Gdyby wybuchły wszystkie, gdyby to było o innej porze dnia – Modlińska jest ruchliwą arterią dojazdową do stolicy – mogłoby dojść do istnej masakry.

Szybko odkryto prawdopodobną drogę, którą dostali się sprawcy. Sprawcy, jako że założono na podstawie różnych poszlak oraz ze względów psychologicznych, że było ich co najmniej dwóch. Dostali się przez wyciętą (uprzednio?) dziurę w siatce okalającej prowizoryczny parking.

Policjanci z Komendy Rejonowej Praga-Północ ściągnęli do pomocy psa. Pies stracił trop na ul. Leśnej Polanki. Tam też jedyny świadek w tej sprawie, który coś widział, napotkał dwóch mężczyzn w wieku lat około 25, jeden o wzroście około 170 cm, drugi około 180 cm. Dokładniejszych rysopisów nie udało się ustalić. Młodzi mężczyźni oddalali się od miejsca wybuchu dość spokojnie, nie biegli, co byłoby w tych okolicznościach usprawiedliwione.

Czy byli to sprawcy? Co jeszcze stwierdzono w śledztwie? To, że ładunki wybuchowe wykonano dość prymitywnymi metodami domowymi, ale posiadały one znaczną moc burzącą. Czytelnicy wybaczą, ale nie podamy receptury. Odpalane były dość krótkim lontem.

Prokurator rozpoczął śledztwo w oparciu o artykuł 136 2 pkt. 3, który brzmi: „Kto sprowadza zdarzenie, które zagraża życiu lub zdrowiu ludzi, albo mieniu w znacznych rozmiarach, mające postać: (...) eksplozji materiałów wybuchowych lub łatwo palnych albo innego gwałtownego wyzwolenia energii, rozpowszechniania się substancji trujących, duszących lub parzących albo promieniowania radioaktywnego... itd". Brakuje sprawców, brakuje motywu przestępstwa - kwalifikacja jest. 

Na tym etapie postępowania przygotowawczego nie posiadamy żadnych dowodów, potwierdzających bądź wykluczających którąkolwiek z hipotez, jakie przyjęliśmy w śledztwie. Niestety, żadnej z tych prowizorycznych wersji jeszcze nie mogę ujawnić – powiedział prokurator prowadzący śledztwo z Prokuratury Rejonowej Praga–Północ.

O całej sprawie dowiedziałem się przypadkowo od pewnego warszawskiego biznesmena. Ten wątpliwości nie miał:

– To robota jednego z warszawskich gangów. Istnieją dwie możliwości: pierwsza taka, że sprawcy działali na własny rachunek. Np. zażądali od właścicieli firmy miesięcznego haraczu za opiekę, a to na moje oko wynosiłoby około 50 milionów złotych. Pieniędzy nie otrzymali, więc postanowili pokazać, że nie żartują. 

– Pewien cukiernik, powiedzmy z Woli – kontynuował biznesmen – od lokalnego gangu otrzymał taką propozycję „ochrony”. Odmówił. Przez kilka dni leciały mu wszystkie witryny. Propozycję ponowiono, ale stawka była już wyższa, właśnie 50 „baniek”. Cukiernik odmówił i za 10 milionów złotych wynajął gang z Pruszkowa, który ostro rozprawił się w chłopakami z Woli. Teraz cukiernik płaci... 50 „baniek", tyle że... pruszkowianom. Z uwagi na wcześniejsze działania nie może nawet powiadomić policji. 

– Istnieje też druga, już spotykana u nas, ewentualność – ciągnął znajomy. – Faceci zostali wynajęci przez konkurencję. Jakiś „człowiek interesu” ma chrapkę na ten akurat plac. Albo chce wejść w ten „biznes”, albo nie chce mieć w tej okolicy punktu sprzedaży samochodów, bo sam nimi handluje. W grę mogą wchodzić wierzytelności itd. itd. I wtedy wynajął „fachowców”...

O tym, że nie są to domniemania wyssane z palca, świadczy znana i do tej pory nie rozpoznana, sprawa eksplozji w punkcie „Kodaka” w Warszawie. Z różnych powodów właściciele poszkodowanych firm nie chcą mówić zbyt wiele. Najlepiej nic nie mówić. Istnieje uzasadnione domniemanie, że przypominanie w prasie sprawy z Modlińskiej, też niektórym zainteresowanym nie jest na rękę.

Firma, w której nastąpiła eksplozja, nazywa się „Auto-Wimar" i mieści się przy ul. Modlińskiej 299 w Warszawie, a raczej pod Warszawą, bowiem bliżej stąd do Jabłonny niż do Żerania. Jest to firma „zgrzebna" ale schludna. Dwa kontenery biurowe, niewielki placyk postojowy, za polną drogą drugi, ten właśnie, gdzie miały miejsce wybuchy.

Na placu zastaję jednego z pracowników dokonującego przeglądu „favoritki". Feralnego dnia tu był, ale został wezwany telefonicznie przez szefów. Stróża, który jako jedyny był wówczas obecny - nie ma. I nieważne jak się nazywa i kiedy będzie. Szefów nie ma. Jest pełnomocnik.

Pan pełnomocnik ma kolczyk w uchu, ale żadnych informacji udzielać nie będzie. Tylko szefowie mogą coś powiedzieć. Jedyna pozytywna odpowiedź, jaką można było uzyskać od pana pełnomocnika to kiwnięcie głową, gdy pokazałem mu numer telefonu do p. Budarczyka z zapytaniem, czy to numer właściwy.

zniszczone skody favorit auto wimar 1992 rok
To, co pozostało z „favoritek" po eksplozji trzech bomb. 

Skontaktowałem się telefonicznie z p. Budarczykiem. Rozmowa była nader uprzejma i nader zdawkowa. P. Budarczyk stwierdził, że najpierw musi porozumieć się ze swoim wspólnikiem.

Od prokuratora prowadzącego śledztwo wiem, że obydwaj właściciele „Auto-Wimaru" stanowczo zaprzeczyli jakimkolwiek pogróżkom czy próbom porachunków. Nie byli w stanie podać żadnego motywu, który ich zdaniem mógłby powodować sprawcami zamachu na ich mienie. Skądinąd wiem, że byli ubezpieczeni na pół miliarda złotych, zaś straty sięgają miliarda. Trudno zatem, wręcz głupio byłoby podejrzewać właścicieli firmy o chęć uzyskania nienależnego odszkodowania, choć zdaniem towarzystw asekuracyjnych i takie praktyki przestały być w Polsce rzadkością.

Ale istnieje jeszcze jeden możliwy, choć mało prawdopodobny trop. „Auto-Wimar” jest subdealerem firmy „Szpak, Latowski”, która to firma z kolei uzyskała wyłączność sprzedaży „favoritek” na Polskę. Osobiście nie mam nic przeciwko firmie „Szpak, Latowski”, natomiast w Dzienniku Cotygodniowym „NIE” z 24 września br. opublikowany został artykuł „Jeden jedzie – pięciu żyje” autorstwa Marka Barańskiego. Zacytuję bez żadnego komentarza obszerne fragmenty tej publikacji: 

„...W grudniu 1991 r. od pewnej mieszkanki woj. piotrkowskiego kupiła go (idzie o pewnego Volkswagena – przyp. autora) renomowana firma z Sosnowca „Szpak, Latowski. Export – Import”. Skromna kobieta zadowoliła się niewygórowaną sumą 150 mln zł. Kupcy z Zagłębia, którzy z handlu samochodami się utrzymują, przyjęli tę cenę bez mrugnięcia powieką, bo kto by mrugał, kiedy darmocha sama pcha się w ręce. W lutym Szpak z Latowskim pozbyli się samochodu. Sprzedali go swojemu przedstawicielowi w Koninie, niejakiemu Dariuszowi Sz. Zarobili na tym interesie równo 100 baniek, bowiem ich człowiek zapłacił im ćwierć miliarda.

Czy można się dziwić, że auto wkrótce znalazło się w Białej Podlaskiej? Ani trochę! W Białej Podlaskiej pan Dariusz Sz. z Konina, dealer handlujący Skodami panów Szpaka i Latowskiego z Sosnowca, ma swoje biuro, bo „favoritki” idą tam jak woda. (...) Tylko Volkswagen jest, kurczę, szemrany, jak najbardziej. I jechał akurat w tę część świata – gdzie takie autka znikają bez śladu. 

1992 roku firma „Szpak, Latowski” na pewno nie będzie mogła zaliczyć do udanych. Wszystko przez tego skur***la, J.B. z Piotrkowa. J.B. proponował interes czyściutki: zachodnie samochody, w dobrym stanie, z przetargu w „Polmozbycie”. Kto by nie wszedł w takie coś?! Szpak i Latowski weszli, samochody przyszły. Niestety, mieli niefart do paru młodych policjantów. (...) Diabli wiedzą, co tych z Piotrkowa podkusiło, ale napisali parę słów do Warszawy do „Polmozbytu” przy ul. 1 Sierpnia. Zrobili to, czego pan Latowski z panem Szpakiem nie zrobili, przez przeoczenie zapewne.

Tak i tak, tak i tak, trafiliśmy facetów, którzy handlują dobrymi niemieckimi samochodami. Na nasze oko jeden – J.B. mianowicie – opchnął już ich około setki. Część tych bryczek ma papiery murowane, czyli wasze faktury. Co wy na to? „Polmozbyt” na to, że nigdy w życiu! Nigdy, ale to nigdy żadnego przetargu na szwabskie wózki nie urządzali, a te faktury to pic na wodę, fotomontaż. (..) W ten sposób firma „Szpak, Latowski” handlowała lewymi samochodami i też ma przechlapane. itd. itd”.

Jako że firma „Auto-Wimar” jest subdealerem firmy „Szpak, Latowski”, a ta ostatnia w świetle publikacji prasowych (nieodszczekanych!) prowadzi różne dziwne interesy, domniemanie, iż eksplozja na ul. Modlińskiej jest jakimś odpryskiem innych spraw, wcale nie jest takie naiwne.

Prokurator prowadzący śledztwo odrzuca jednak to domniemanie i stwierdza, że firma „Szpak i Latowski” jest w tym przypadku jedynie poszkodowana, bowiem „favoritki” zniszczone eksplozjami były jej własnością, oddaną w komis do „Auto-Wimaru”.

Faktem pozostaje to, co stwierdził prokurator – motywy i sprawcy na przełomie października i listopada były niewiadomą. Kiedyś zapewne zostaną wykryci. Natomiast jeszcze jeden aspekt tej sprawy zmusza do zastanowienia: bardzo słabe zabezpieczenie „Auto-Wimaru”. Przy tej wartości towaru (kilkadziesiąt samochodów w cenie powyżej 120 milionów zł każdy) zwykła siatka i jeden strażnik to stanowczo zbyt mało. Potrzebne są psy, potrzebne są kamery telewizyjne, alarmy itp. urządzenia. Samochody w Polsce stały się niezwykle kryminogenne, ale to nie ich wina, lecz ludzi... 

PS Gdyby ktoś z Czytelników po przeczytaniu tego materiału mógł wnieść coś nowego do sprawy, proszę zgłosić się do Komendy Rejonowej Warszawa Praga-Północ, ul. Cyryla i Metodego 4, tel. 19 10 49

Tekst: Jacek Świdziński; „Motor” nr 49/1992

mortor numer 49 z 1992 roku okładka

Czytaj także