Volkswagen T4: przez lata najsolidniejszy członek każdej ekipy budowlanej. Sprawdzał się też w usługach, rzemiośle i na wakacyjnych wyjazdach. Teraz znika już z ulic, ale zasłużył na to, by okazać mu szacunek. Takich aut już prawie nie ma. A nowych – nie będzie.
Różnie można oceniać Volkswagena, ale przez lata trzeba było docenić jego konsekwencję. Raz wymyślonej koncepcji firma trzymała się dekadami – nawet bardziej niż nasze FSO. Przedwojenny projekt Garbusa przetrwał w produkcji do XXI wieku, był też podstawą do konstruowania modeli pochodnych. Także dostawczych. W ten sposób powstał pierwszy Transporter, wariant T1: z silnikiem typu boxer umieszczonym z tyłu chłodzonym powietrzem. Był rok 1950.
Świat szedł naprzód, Volkswagen także – wprowadzał kolejne modyfikacje nadwozia, zostawiając zasadniczy układ z silnikiem z tyłu. Ten nigdy nie mieścił się pod podłogą, ładownia miała więc w połowie długości uskok o wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Tego nawet w naszym Żuku nie było.
Po 40 latach zorientowano się jednak, że coś się nie zgadza. I tak w 1990 roku na świat przyszedł nasz bohater: czwarta generacja Transportera, oznaczana, jak łatwo zgadnąć, T4. Przewrót iście kopernikański, porównywalny z wymianą Garbusa na Golfa.
Przed wszystkim – i to jest najważniejsze – samochód otrzymał przedni napęd, z silnikami zamontowanymi poprzecznie. Ładownia w końcu zyskała normalne proporcje, nie mówiąc o łatwości tworzenia wersji pochodnych – o różnym rozstawie osi, skrzyniowych, specjalistycznych zabudowach itp. Po prostu przepaść.
Od razu, żeby nie było tak dobrze, zwrócono uwagę, że pojemność ładowni i tak nie jest rekordowo wielka. Przeciwnie, ówcześni konkurenci (np. Mercedes MB100 czy Renault Trafic) mogli pochwalić się większymi możliwościami przewozowymi. Narzekano na zbyt małą szerokość Transportera T4.
Mimo wszystko samochód spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Zdobył tytuł „Samochodu Dostawczego Roku 1992”, a w niespełna 4 lata od rozpoczęcia produkcji na rynek trafiło ponad 400 tys. egzemplarzy. Mówimy o początku roku 1994, co jest o tyle ważne, że kilka miesięcy wcześniej ruszył montaż T4 w Polsce. W tym celu na terenach Fabryki Samochodów Rolniczych w podpoznańskim Antoninku zawiązano spółkę Volkswagen Poznań, Dziś to jedna z kluczowych lokalizacji tego niemieckiego koncernu pod względem produkcji aut dostawczych.
O ile w Europie Transporter T4 święcił sukcesy, u nas samochód miał trudny start. Niewiele firm z połowy lat dziewięćdziesiątych było stać na zakup i normalne użytkowanie – w biznesie było nie było drogiej „T-czwórki”. Nie znaczy to jednak, że model ten był zupełnie niewidoczny na naszych drogach. Wręcz przeciwnie. Setki tych aut trafiły na wyposażenie policji, zastępując Nysy 522. Spotkać je można było praktycznie wszędzie.
Czas biegł szybko i auta, które pierwotnie trafiły np. do niemieckiej poczty, miały już po kilkaset tysięcy kilometrów na liczniku przebiegu i... zaczęły się mieścić w pułapie finansowym polskich przedsiębiorców. Nie przeszkadzały rysy, wgniecenia nadwozia czy klasyczne objawy zużycia (stuki, wycieki, dymienie, głośniejsza praca) – auto miało już wyrobioną opinię solidnego pracownika, niewymagającego dużych nakładów finansowych, znoszącego brutalną eksploatację.
I tak Transporter T4 na dobre rozgościł się u nas. Szczególną sympatią zaczęła go darzyć branża budowlana: na każdej budowie domu, przy wykańczaniu mieszkań, przy zamawianiu „posadzek miksokretem” mieliśmy niemal pewność, że zasięgu wzroku będzie właśnie T4.
Był to jeden z pierwszych dostawczych modeli, w których kierowca mógł się poczuć właśnie jak kierowca, a nie operator maszyny. Wygodna pozycja za kierownicą, materiały odpowiadające ówczesnym autom osobowym, wysoki komfort jazdy – pod tym względem był to jeden z najlepszych pojazdów swojej epoki.
To wszystko sprawiało też, że dużym wzięciem cieszyły się również osobowe warianty T4, takie jak Multivan i Caravelle, a także kempingowa California.
Przejście na przedni napęd znacznie ułatwiło kreowanie różnych wariantów dostosowanych do potrzeb konkretnych nabywców.
Już w chwili debiutu Volkswagen Transporter T4 dostępny był w 13 odmianach: z dwoma rozstawami osi i dwiema wysokościami nadwozia, jako furgony (także w wersjach osobowo-towarowych z różnym stopniem przeszklenia), pojazdy skrzyniowe (również w wersji z obniżoną podłogą) oraz jako podwozia z kabiną do zabudowy (np. do wywrotu, żurawi, sprzętu komunalnego, ale też np. nadwozi kempingowych itp.).
Gama się rozrastała, a otwarta architektura ułatwiała zadanie firmom zajmującym się tworzeniem odmian specjalistycznych.
Tutaj dochodzimy do sedna sprawy: o ile jeszcze kilka lat temu oferta używanych Transporterów T4 była przebogata i dominowały w niej typowo użytkowe warianty (zwykle w typowo użytkowym stanie, to znaczy na skraju technicznej wytrzymałości, nikt w firmach się z nimi nie pieścił), to teraz ostały się egzemplarze zadbane, niemal kolekcjonerskie. Po prostu trudy życia niemal „wytrzebiły” ten model z rynku. Łatwiej jest teraz kupić auto przygotowane do turystyki niż zwykłą furgonetkę do codziennej pracy.
Odmiany turystyczne to część legendy modelu Transporter. Nie inaczej było w przypadku T4. Niemal od początku w ofercie VW znajdował się kampervan California, produkowany na zlecenie w firmie Westfalia. Z zewnątrz nie odbiegał za bardzo od zwykłego, przeszklonego furgonu, zapewniał jednak miejsce noclegowe dla czterech osób (dwie na złożonej tylnej ławce i skrzyni w bagażniku, dwie pod unoszonym lub podwyższonym dachem), a także prosty kącik kuchenny, szafki, miejsce na kempingowe akcesoria itd. To dziś najbardziej cenione (w sensie finansowym) wersje T4.
Volkswagen Transporter T4 – ściślej Multivan syncro – trafił też do Księgi rekordów Guinessa. W 1999 roku Andreas Renz i Matthias Göttenauer pokonali seryjnym autem trasę z Prudhoe Bay na Alasce do Ushuaia w Argentynie, czyli między skrajnie wysuniętymi na północ i południe miastami obu Ameryk. Dystans 22 800 km przejechali w 15 dni, 14 godzin i 6 minut. Przejazd ten stał się też inspiracją do stworzenia linii PanAmericana odmiany Multivan.
Umęczony, obity, brudny, zaniedbany, ale zawsze dowozi ekipę i towar na miejsce – to reputacja, jaką wyrobił sobie ten model. Wszystko będzie stukać, piszczeć, rzęzić, dymić, pół auta będzie zasługiwać na naprawę lub wymianę, ale to może przecież poczekać, gdy klient czeka na wykonanie usługi.
Oczywiście takie traktowanie powali w końcu najtwardszego zawodnika, ale wytrzymałość Transportera T4 robi duże wrażenie i trudno ją będzie bardziej współczesnym modelom pobić. Samochód jest przy tym przyjazny w obsłudze, części nigdy nie brakowało i nie były drogie. Awaryjnie usprawnić auto można było nawet na drodze. Na pewno nikt po assistance nie dzwonił.
„Nie ma kariery bez T4”. „Jak założyć firmę budowlaną w dwóch prostych krokach? Krok pierwszy: kupić T4. Krok drugi: założyć firmę”. Albo przykład ewolucji Transporterów, w którym T4 ciągnie na lawecie następcę. Podobnych żartów, memów, powiedzeń związanych z tym modelem jest mnóstwo. Tylko wyjątkowe auta doczekują się takiego zaszczytu.
W epoce powszechnej elektryfikacji, pojedynków na wielkość wyświetlaczy w kabinie i ogólnej unifikacji aut tęsknota za odpornym na wszystko Transporterem T4 przyjdzie bardzo szybko. Chyba zresztą już przyszła – następcy nie cieszą się opinią aż tak wytrzymałych, rywale również. Poza tym dochodzimy do kresu rodziny Transporterów, jaką znamy. Generacja T6 schodzi z rynku, następca: T7, który ma ją zastąpić w przyszłym roku, będzie już tylko pochodną modelu Ford Transit Custom, opracowaną poza zakładami VW.