Czym żyła zmotoryzowana Polska 50 lat temu? Motosztuką, narodzinami Polmozbytu, zapowiedzią sportowej wersji Fiata 126, elektrycznymi motorowerami i rosnącą liczbą licencyjnych Jelczy na polskich ulicach. Zajrzyjmy do wydania „Motoru” z 3 marca 1974 r.
Samochód jako dzieło sztuki? To temat z okładki „Motoru” sprzed pół wieku i jednocześnie odskocznia od zwykle praktycznych tematów podejmowanych przez nasz magazyn. Przedstawialiśmy przykłady, w których automobilizm stał się inspiracją dla artystów.
A teraz wracamy na Ziemię. Narodził się Polmozbyt, handlowe zaplecze krajowej motoryzacji. Oczywiście poród odbywał się w bólach, było to połączenie już istniejących organizacji takich jak Motozbyt czy stacje TOS. Władze próbowały utworzyć z tego sprawny podmiot.
Abarth, w tamtym czasie już całkowicie wchłonięty przez koncern Fiat, odpowiadał za budowę sportowych wersji popularnych włoskich aut. Do prasy wyciekły właśnie zdjęcia prototypowych egzemplarzy nowej odmiany modelu 126. Zmiany w wyglądzie były oczywiste – inny wystrój kolorystyczny, poszerzone nadkola, aluminiowe felgi: samochód prezentował się o wiele bardziej bojowo od swojego seryjnego odpowiednika.
Do dziennikarzy nie dotarły jednak wiarygodne informacje dotyczące napędu tego auta. Pozostały więc spekulacje. Jedni obstawiali 4-cylindrowy silnik o pojemności rzędu 850 cm3, inni utrzymywali, że Fiat opracował już 3-cylindrową jednostkę tej wielkości. Jeszcze inni przewidywali przejęcie napędu boxer z modelu Steyr-Fiat 126.
Rewolucja elektromobilności to świeży pomysł? Już pół wieku temu zachodnioniemiecka firma Selo produkowała elektryczne motorowery pod nazwą Mofa E. Jednoślad ważył 67 kg, na jednym ładowaniu mógł przejechać 20-35 km. Pomimo ceny wyraźnie przewyższającej odmianę spalinową zaletą okazały się niskie koszty użytkowania – jazda na prądzie była 3-4-krotnie tańsza od konwencjonalnych odpowiedników. Pojazd cieszył się sporym wzięciem.
W styczniu 1974 roku w Jelczańskich Zakładach Autobusowych zaczęła się produkcja modelu PR 100 według tzw. standardu C – oznaczało to, że wartość podzespołów i robocizny do ich wykonania sięgnęła 47,7 proc. Wcześniej, w ramach umowy licencyjnej, do fabryki pojazdy przyjeżdżały na kołach, a na miejscu były lakierowane i kompletowane.
Współpraca z francuskim Berlietem była kontynuowana, pracowano nad lepszym dostosowaniem konstrukcji do naszych warunków drogowych i wyposażeniem w krajowe układy jezdne i napędowe. Pojazdy w ten sposób zmodyfikowane miały nosić nazwę PR 110.