W „Motorze” nr 4 z 1978 roku wspomnienia z wakacyjnej wyprawy do Turcji i Grecji. W rolach głównych: Polski Fiat 125p i kultowa przyczepa z Niewiadowa – N-126.
Na tydzień przed planowanym ubiegłorocznym wyjazdem Polskim Fiatem 125p do Turcji i Grecji, powzięliśmy szaleńczą decyzję –jedziemy z przyczepą.
Ba, ale jak ją zdobyć? O pożyczeniu nie ma mowy, nadzieja na kupienie „od ręki” rozwiała się po wizycie w Polmozbycie w Krakowie. – Przyjmujemy przedpłaty na II kwartał przyszłego roku - poinformował uprzejmie pan z okienka. Błyskawiczna decyzja – damy ogłoszenie w prasie. Już za dwa dni w Dzienniku ukazało się krótkie, lapidarne: „N-126 kupię”. Następnego dnia mieliśmy już dwie oferty. Telefon do właściciela, który mieszka w Tarnowie i mamy przyczepę.
Następnego ranka rozpoczęliśmy pogoń za potrzebnymi akcesoriami: zaczepami holowniczymi, gniazdkiem wtykowym. Pierwszy zimny tusz – w sklepie Polmozbytu haków holowniczych nie ma i nie będzie. – Sprzedają, wraz z zamontowaniem, stacje obsługi – usłyszałem.– Może będą w prywatnym sklepie, ale to haki bez atestu i podobno na niektórych granicach zachodnich mogą być problemy – twierdził sprzedawca.
Niewesoło, tym bardziej że i lusterek na długich ramionach nie można dostać. A o gniazdkach do podłączenia instalacji elektrycznej w ogóle nie ma mowy... Po wielu perypetiach kupiłem je w sklepiku z akcesoriami motoryzacyjnymi. Dopisywało mi szczęście – w tym samym sklepie dostałem lusterka. Dość pomysłowe rozwiązanie, nie trzeba było dziurawić błotników – zakłada się je w drzwi, można regulować długość ramienia. Tylko materiał – jakiś stop aluminiowy – nie wzbudzał większego zaufania. Ale, z braku laku...
Stosunkowo szybko można się przyzwyczaić do tego, że samochód nagle stał się „mułowaty”. Wozem szarpie jedynie przy rozpędzaniu tego pociągu. Po osiągnięciu odpowiedniej szybkości (najlepiej rzędu 70-80 km/h), niemal nie czuje się, że gdzieś za plecami coś się jeszcze toczy.
Ostatniego dnia przed wyjazdem sprawdziłem wyposażenie przyczepy. Pożyczyłem dwie łyżki i na wszelki wypadek zapasowe kółko od Fiacika 500, które pasuje jak ulał. Zastanawiałem się, gdzie się pomieści bagaż? Ubrania, wyżywienie na 30 dni, sprzęt filmowo-fotograficzny, ponton, materace, pościel, koce. Jedziemy w cztery osoby. Czy nie będzie za ciężko? Przyczepa N-126 ma jednak pełno schowków i najrozmaitszych zakamarków. Wchodzi wszystko i jeszcze zostaje sporo miejsca. Oczywiście staramy się pamiętać o dopuszczalnym obciążeniu 50 kg. W ostatniej chwili dokładam duże radio tranzystorowe „Selena”. Jak komfort, to komfort...
Ostatni sprawdzian samochodu, któremu lada moment „stuknie” 100 tysięcy, i...
Pierwotnie plan przewidywał dojazd w 3 dni do Stambułu. Pierwszy zjazd z krakowskich Mogilan. Zapominam o przyczepie, na stromym stoku samochód sunie ponad 90-tką. Przyczepa zaczyna wozić. Pierwsza zatem nauczka – z górki ostrożnie. Silnik się grzeje, jeszcze przed Chyżnem dolewam sporo wody do układu chłodzenia. Co się dzieje? Co będzie w Grecji i Jugosławii – myślę w duchu. Dopiero po przybyciu do Stambułu odkryliśmy z Krzysztofem usterkę – awarię elektromagnetycznego wentylatora. Po prowizorycznej naprawie, wszystko już do końca podróży „grało”.
Tuż po przekroczeniu granicy w Chyżnem, na pierwszych słowackich dziurach, na skutek wstrząsów odpada lewe lusterko boczne. Nie pozostaje nic innego, jak przełożyć drugie z prawych drzwi na lewo. Dlaczego nie kupiłem trzeciego, zapasowego? Ba, mądry Polak po szkodzie.
Pierwszy nocleg przed Zvoienem – ok. 250 km drogi za nami. Śpimy mocno, nie przeszkadzają światła jadących przez całą noc ciężarówek, może pomaga świadomość, że wszystkie kłopoty i codzienne troski zostały nami, w kraju...
Następnego dnia przejazd przez Węgry i zatłoczony Budapeszt. Po drodze spotykamy mnóstwo bliźniaczek – śmiało mogę zaryzykować, że N-126 zmonopolizowały kraje naszego obozu, znacznie rzadziej widzi się caravany z NRD. Ciągną głównie Fiaty 125, ale też Skody, Wartburgi, a nawet... Trabanty!
Szeged. Po raz pierwszy tankujemy za „tanie dewizy”, przy okazji mam już pierwsze sprawdziany zużycia paliwa. Wychodzi całkiem nieźle – 11,5 litra na 100 km. Tylko o 2 litry więcej niż bez przyczepy. Ten wynik – z małymi odchyleniami – będzie powtarzał się do końca podróży. Granica w Suboticy. Celnicy węgierscy marudzą, mimo iż na odprawę czeka zaledwie kilka samochodów. Jugosłowianie załatwiają nas błyskawicznie.
Kierunek na Belgrad. Od Nowego Sadu, aż do stolicy kraju przez 80 km jedziemy jedną nitką zbudowanej już autostrady. Na idealnie gładkiej nawierzchni niemal nie czuje się przyczepy. Taka jazda to przyjemność.
Od Belgradu wpadamy na „turecki szlak”. Stąd dalej przez Bułgarię (wokół Sofii) i prosto na Stambuł ciągną karawany tureckich kierowców. Raz po raz śmigają koło nas krążowniki, furgony, mikrobusy, stare i nowe, zdezelowane z powiązanymi drutami lampami, przeważnie z rejestracją zachodnioniemiecką. A w środku brodaci, zarośnięci, nieumyci, spieszący do Turcji, do domów na urlop, lub pędzący w odwrotnym kierunku, z powrotem do pracy, wyznawcy Allacha.
Co kilka kilometrów rozbity, z boku szosy, wóz.
Dziesiątki samochodów, ustawionych jak popadnie, w najrozmaitszych kierunkach. Pod ścianą budynku stos zapasowych części, jakichś silników, opon itp. Specjalnie nas nie przetrzymują, każą tylko iść załatwić wizę policyjną, wpisują do paszportu kierowcy, że wwozi do Turcji 3 osoby. Ale co zrobi taki kierowca, który przy powrocie będzie miał manko w pasażerach (po turecku – bellanda). Przecież może się zdarzyć, że z trzech jedna „bellanda” wróci na przykład samolotem?
Jeszcze tylko wstępuję po foldery i prospekty do granicznego biura podróży. – A szampon dla mojego dziecka masz? – pyta szef. Wracam do wozu po suvenir i za moment wychodzę od szefa obładowany wszystkimi możliwymi prospektami i innymi materiałami propagandowymi. Po ciągnących się setkami kilometrów sadach bułgarskich nagle wpadamy w dziki, pusty step. Robi to spore wrażenie. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont pusto, ani jednego drzewka.
Kierowcy w Turcji nie przestrzegają niemal żadnych przepisów, zamiast kierunkowskazów używają ręki, na wąskich uliczkach i mostkach, gdzie nie ma oznakowanego pierwszeństwa przejazdu migają światłami, co oznacza – przepuść mnie, gdy jest wolne skrzyżowanie, nie wahają się przejeżdżać je przy czerwonych światłach. Kierowcami są przy tym bardzo dobrymi, z refleksem, polotem i fantazją...
Po kilku dniach „szwendania” się (już bez przyczepy) po Stambule, zaczynam przyswajać ten specyficzny styl jazdy. Później wyprawa do Adampola, słynnej polskiej enklawy w Azji. Ostatnie 30 km jechałem na skróty i przeżyłem sporo strachu.
W pewnym momencie zabrnąłem w ślepy zaułek, nagle droga się skończyła. Trzeba było nawrócić samochód i - po odczepieniu – również przyczepę. W tym momencie poczułem wdzięczność dla konstruktorów N-126 za jej wyjątkowo mały ciężar. Kolejna nauczka na przyszłość – unikać nieznanych, wąskich dróg.
Czas na kilka słów o plusach i minusach wnętrza N-126. Siatkowe półki na drobiazgi są wprawdzie pomysłowo podwieszane pod sufitem, ale są też stanowczo zbyt płytkie. Trzeba we własnym zakresie pomyśleć o podwiązaniu jakichś tasiemek, gumek itp.
Stolik – zgodnie z instrukcją – podczas jazdy układałem początkowo w pozycji „do spania”. W efekcie szybko spadł na podłogę i wędrował do przodu przyczepy wraz z innymi przedmiotami. Prostym wyjściem okazało się kładzenie go na ukos na podłodze, by jedną stroną zaklinować go na sztywno w bok schowka.
Zapinana na zamek szafka wzbudziła nasze pełne zaufanie. Podobnie jak wygodne spania dla czterech osób. Jeden tapczan jest na tyle szeroki, że w chwilach awaryjnych mogą się tam pomieścić nawet trzy osoby, drugi jest dla dwu osób zupełnie wystarczający. Brak otwieranych bocznych okien – a więc sprawa, która od narodzin N-126 budzi najwięcej kontrowersji – nam nie przeszkadzał. Pełne otwarcie (notabene patent nie najlepszy!) górnej pokrywy szybko wyrównywało temperaturę.
Kilka innych uwag. Podpory – nogi wkręca się i chowa bardzo łatwo. Ważne tylko, by nie zapomnieć o ich wykręcaniu przed... wyruszaniem w drogę. Spotkałem naszych turystów, którzy musieli podpierać na kempingu przyczepę stertą kamieni, gdyż właśnie zapomnieli skręcić podpór przed wyruszeniem w drogę. Dalej: przydałby się jakiś zmyślny, chowany stopień składany, gdyż drzwi są umieszczone stosunkowo wysoko...
Przy długich eskapadach jazda z przyczepą to niewątpliwie komfort i wygoda. Kosztem zwiększonego zużycia paliwa – oszczędność na hotelach i kempingach. A gdy czekaliśmy bite osiem godzin w kolejce na prom w Calakkale... Inni smażyli się w swych pudłach, a my ugotowaliśmy obiad i zażywaliśmy relaksu, rozłożywszy się na kanapach w przyczepie. To było to!
W przyszłym wyjeździe urlopowym zamierzamy porobić szereg usprawnień. Doprowadzić prąd 220 V, może wstawić chłodziarkę turystyczną, możliwie jak największą butlę na wodę, podwiesić we wnętrzu szafkę, wyłożyć podłogę czymś miękkim. Ale to już dalsza sprawa. Póki co – nasza N-126 spisała się na medal...
Tekst i zdjęcia: Wiesław Książek; „Motor” nr 4/1978