Nieładne i nudne auto o dosyć lichej sprzedaży zmieniło się jak brzydkie kaczątko: tyle że nie w łabędzia, a w największego rozrabiakę wśród drapieżców. Oto RS Cosworth!
Czułem się, jakbym stanął nagle przed statkiem kosmicznym – tak pamiętam tę chwilę, kiedy miałem tylko 8 lat i po raz pierwszy zobaczyłem na żywo Forda Sierrę RS Cosworth.
Niesamowite, że teraz siedzę w takim właśnie „latającym spodku”, na takim samym welurowym, szarym fotelu Recaro o kubełkowej, wyraziście wyścigowej budowie, na jakim sobie siebie wyobrażałem 27 lat temu. Fantastycznym fotelu, wyposażonym nawet w regulację długości siedziska, co i dziś jest rzadkością.
W tamtych latach jeśli ktoś był menedżerem, to jeździł Oplem Asconą, Volkswagenem Passatem, dużo rzadziej Fordem Sierrą. Ale żaden z samochodów klasy średniej – nawet „potworne” i kultowe od dnia urodzin BMW M3 – nie wyglądał tak jak to karykaturalnie ospojlerowane monstrum.
Ten Ford zapewniał osiągi niemal ze świata Ferrari, a kosztował tyle, co dobrze wyposażona seryjna wersja auta dyrektorskiego. Był prawdziwą wyścigówką na zwykłe drogi. A to oznaczało, że jego wyzywający wygląd (do dziś nic się nie zmieniło) stanowił tylko zaletę.
Poważnie się martwiłem, że spotkanie z tym dziecięcym marzeniem w przeszło ćwierć wieku po jego premierze i pierwszym zachwycie zakończy się rozczarowaniem. Przecież żyjemy w czasach, gdy 204 KM robią wrażenie tylko na użytkownikach aut miejskich. Bałem się, że mój niegdysiejszy superbohater okaże się cieniem, mitem.
Auto przekazują mi na parkingu. Nagle z przerażeniem znajduję pierwsze potwierdzenie swych obaw: Sierra jest straszliwie... mała! Stojąca opodal „piątka” BMW wydaje się niemal czołgiem! Wlew paliwa w Fordzie wypada na takiej wysokości, że trzeba się do niego schylić! Dociera do mnie, jak bardzo się rozrosły samochody od chwili narodzin Sierry. Dziś ten niegdysiejszy reprezentacyjny pojazd znika wśród hatchbacków klasy kompaktowej – każdy Golf, każda Astra jest wyższa, szersza, często dłuższa.
A jednak absurdalne skrzydło na tylnej szybie i dziś czyni z Coswortha pojazd wyjątkowy – nawet najbardziej anabolicznie podrasowane Subaru czy Mitsubishi XXI wieku nie dorasta do tego pułapu. OK, wiadomo, że teraz uzyskuje się efekt docisku na drodze zupełnie innych zabiegów – czy te z przeszłości w ogóle miały sens? Coraz mocniej przestraszony wizją rozczarowania zaczynam widzieć w RS Cossworth raczej zawodnika z wypchanymi ramionami niż sportowca, który pręży muskuły.
Wypuszczona na rynek w roku 1982 Sierra nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Była zbyt bezbarwna, zbyt bezosobowa – i nawet znakomite rozwiązania techniczne i świetne prowadzenie w niczym nie zmieniły tej percepcji. Ford potrzebował jakiegoś „wabika”, czegoś, co przyciągnie klientów do tego modelu.
Wymyślono, że w tej roli wystąpi przygotowany na bazie Sierry model wyścigowy, a jego spodziewane sukcesy w motorsporcie poprawią wizerunek seryjnej wersji. Legenda głosi, że gdy szefowie Forda wybrali się w tej sprawie do długoletniego kooperanta marki na polu sportów motorowych, czyli firmy Cosworth, „zupełnym przypadkiem” natknęli się tam na nowy silnik Coswortha.
Plan opracowano podczas wspólnego lunchu – do owego silnika dołożone zostanie turbodoładowanie i w tej formie trafi on pod maskę Sierry przygotowanej do startów zgodnie z homologacją właściwą dla grupy A. Ale by taki pojazd zdobył homologację FIA, konieczne było wybudowanie ponad 5000 sztuk nowego auta w wersji drogowej.
W ten oto sposób – jako środek do celu – narodziła się Sierra RS Cosworth. A handlowcy Coswortha ubili przy okazji dodatkowy interes: Ford musiał zobowiązać się do odbioru aż 15 000 silników 2.0 16V turbo. Ten „nadprogramowy” zapas przyczynił się do narodzin pomysłu na kolejną generację Sierry Cosworth – tym razem w wersji 4-drzwiowej.
Opracowaniem nowego samochodu zajął się sławny dział ds. konstrukcji pojazdów specjalnych (SVE) Forda, ale w ścisłej współpracy z Cosworthem i działem Ford Motorsport. Założenie było proste: miało powstać normalne, drogowe auto, przed którym postawiono jednak jeden nadrzędny cel – wygrywanie imprez sportowych.
Premiera tego kulturysty odbyła się w marcu 1985 r., na salonie samochodowym w Genewie. I po raz pierwszy w historii Sierry publiczność była zachwycona.
Auto, które dostałem do testu, ma za sobą długą historię: jest weteranem wielu „wojen”. Stanowiło ruchomą bazę badawczą dla inżynierów SVE. Stąd nie powinna dziwić obecność pełnej, homologowanej klatki. W ćwierć wieku po rozpoczęciu „frontowej służby” porównywalnej tylko z pracą konia pokornie noszącego na grzbiecie zaopatrzenie i rannych, Ford Sierra RS Cosworth o numerze rejestracyjnym D443 RVW był w okropnym stanie.
Ale okazało się, że ci, którzy go tak bezlitośnie wykorzystywali, potrafili odwdzięczyć się za ciężką harówę: właśnie dział SVE przeprowadził kompletną renowację samochodu. Dziś nie tylko wygląda, ale i funkcjonuje tak, jakby dopiero co zjechał z taśmy montażowej.
Co szczególnie ważne, dzięki swojej historii i takim, a nie innym właścicielom ta właśnie Sierra nie została tknięta żadnymi dodatkowymi przeróbkami, a w szczególności tak powszechnym w przypadku prywatnych Cosworthów, tuningiem.
Auto rezyduje na stałe w klimatyzowanej hali muzeum Forda w Dagenham – ale jest chętnie użyczane do sesji zdjęciowych, a nawet rajdów historycznych. Jakoś mnie nie dziwi, że jest najpopularniejszym samochodem w tej flocie…
Wszystko pięknie, ale wciąż się boję pierwszych chwil. RS Cosworth miał reputację potwora – dziś mnóstwo przednionapędowych modeli miejskich może się pochwalić wcale nie słabszymi osiągami… Oczywiście głupotą jest porównywać bezpośrednio historyczny samochód z dzisiejszymi hot hatchami, ale mimo wszystko nie potrafię uspokoić tego wyczekiwania.
Pierwsze zaskoczenie: pozycja za kierownicą okazuje się bez zarzutu. Mało: jest perfekcyjna! Bardzo funkcjonalny kokpit uformowano tak, by otulał kierowcę, który ma tu wszystko, czego potrzeba – z wyjątkiem zbędnych luksusów. Koło kierownicy jest niewielkie, przyjemnie mięsiste. O stylu tego wnętrza lepiej jednak nie wspominać – to kwintesencja estetyki lat 80., z morzem tandetnego plastiku i topornymi kształtami.
Rozruch silnika powoduje, że moje obawy zaczynają znikać w oparach prawdziwych spalin z prawdziwego, pozbawionego katalizatora wydechu. W tym samochodzie elektronika sprowadza się do zapłonu, wtrysku benzyny oraz systemu ABS, cała reszta jest tak mechaniczna jak sześćdziesiąt lat temu. Od pierwszej chwili czuję, jakbym był zrośnięty z tym Fordem. Dyszący mocą turbodoładowany silnik 2.0 natychmiast reaguje na kopnięcie gazu.
Chwytam odrażająco wielką i długą dźwignię zmiany biegów – identyczną jak w co najmniej trzech generacjach dostawczego Transita – i zamaszystym ruchem włączam pierwszy bieg. Dość ciężkie sprzęgło jest zaskakująco bezpośrednie i świetnie wyczuwalne. A samochód po prostu rusza. Nie ma śladu turbodziury, której się bałem jak diabeł święconej wody – to przecież temat, na który ględzą konstruktorzy wszystkich nowych „downsizingowych” jednostek napędowych, chwaląc się, jak to dzięki inteligentnej elektronice „prawie zupełnie nie ma bezwładu turbo”. W tym starym Fordzie nie „niemal”, a zupełnie nie ma tego zjawiska. Auto skacze w przód z takim wigorem, jakby było o wiele mocniejsze od swych 204 KM i 278 Nm.
DANE TECHNICZNE | Ford Sierra RS Cosworth (1986) |
---|---|
Silnik | benz., R4/1993 cm3, turbo |
Moc maksymalna | 204 KM/6000 obr./min |
Maksymalny moment obrotowy | 278 Nm/4500 obr./min |
Napęd | na koła tylne |
Skrzynia biegów | manualna, pięciobiegowa |
Zawieszenie przód | kol. McPhersona, wahacze poprzeczne, stabilizator |
Zawieszenie tył | wahacze wleczone, stabilizator |
Hamulce | przód i tył – tarczowe, system ABS |
0-100 km/h | 6,8 s |
Prędkość maksymalna | 240 km/h |
Średnie zużycie paliwa: | 9,7 l/100 km |
Długość/szerokość/wysokość | 446/173/138 cm |
Rozstaw osi | 261 cm |
Już pierwszych kilka zakrętów pokazuje zaś, że renoma Forda jako konstruktora świetnych układów jezdnych to nie dzieło ostatnich lat. Choć Sierra obuta jest w kompletnie niesportowe (według dzisiejszych standardów) opony 205/50 założone na 15-calowe obręcze, prowadzi się z fascynującą precyzją.
A legendy o Cosworthach „jeżdżących jak po szynach” znajdują pełne potwierdzenie, gdy zagadawszy się z fotografem, za późno wchodzę w długi łuk, nie odpuszczając wcześniej gazu. Samochód nawet się nie przechyla, podążając za ruchem kierownicy, jakby przeciążenia nic nie znaczyły.
Nagle dostrzegam zaskakującą właściwość tego dziwadła: jeśli się nią jedzie powoli, flegmatycznie, Sierra RS Cosworth wydaje się otępiałym zabytkiem. Wystarczy jednak choć trochę mocniej wcisnąć gaz, by nagle wszystkie jej mechanizmy zaczęły funkcjonować, jak przystało na wyczynowy pojazd. Ostro, spontanicznie, precyzyjnie.
W dodatku natychmiast daje się odczuć, o ile lżejszy jest to samochód od jego dzisiejszych odpowiedników: homologacyjne 1217 kg (z kierowcą i pełnym zbiornikiem) to o dobre 300 kg mniej niż współczesna nam norma. Zwinne auto o tylnym napędzie – w dodatku z mechaniczną szperą tylnego mostu – oznacza jedno: czystą przyjemność z jazdy!
Okazuje się, że legenda Forda Sierry RS Cosworth nie była nadmuchaną marketingową bajeczką. To prawdziwie nowoczesny samochód, sportowiec z krwi i kości. Pewnie, teraz robi się szybsze, mocniejsze, bezpieczniejsze auta. Ale nawet w bezpośrednim starciu z dzisiejszymi rywalami ta maszyna nie musiałaby prosić o fory. Znakomity samochód, całkowity brak rozczarowań, czyli razem: naprawdę fantastyczny dzień!